Od ponad tygodnia przez Wenezuelę przetacza się fala brutalnie tłumionych przez władzę protestów przeciwko rządom prezydenta Nicolása Maduro. Głównym impulsem do ich wybuchu były wybory prezydenckie z 28 lipca, w których według licznych niezależnych źródeł zwyciężył kandydat opozycji, czemu jednak uparcie zaprzecza aktualna ekipa rządząca.
Warto zarysować szerszy kontekst sytuacji panującej w kraju.
Ostatnie ćwierć wieku socjalistycznej polityki Hugo Cháveza oraz jego następcy Nicolása Maduro zmieniło Wenezuelę z jednego z najbogatszych państw Ameryki Południowej w państwo pogrążone w permanentnym kryzysie. Przeprowadzona na początku XXI wieku nacjonalizacja kluczowych gałęzi gospodarki oraz decyzja o oparciu dochodów państwa na zyskach z eksportu ropy naftowej w połączeniu z nadmiernymi wydatkami rządowymi doprowadziły do hiperinflacji, deficytu podstawowych towarów i zubożenia znacznej części społeczeństwa.
Odpowiedzią strony rządowej na kryzys nie było jednak wycofanie się ze szkodliwych polityk, lecz ich intensyfikacja – a przy okazji przyznanie sobie dodatkowych uprawnień, które pod pozorem „walki ze spekulantami” wykorzystywane były do zwalczania opozycjonistów i innych politycznie niewygodnych osób. Państwowe świadczenia socjalne i dystrybuowana przez rząd międzynarodowa pomoc humanitarna stały się natomiast środkiem marketingu politycznego – przydzielanym tym, którzy wspierali reżim Maduro i uczęszczali na jego wiece.
Pogłębiające się ubóstwo, gwałtownie rosnąca przestępczość, szerzące się choroby i coraz częstsze represje polityczne zaowocowały bezprecedensową falą samobójstw oraz masową emigracją, w ramach której z kraju uciekło już ponad siedem milionów ludzi – blisko ¼ populacji. Wenezuelczycy, którzy pozostali w kraju, mieli więc aż nadto powodów, by w wyborach prezydenckich głosować za zmianą władzy.
W przeprowadzonym pod koniec lipca głosowaniu najsilniejszym kandydatem stającym przeciwko Maduro był Edmundo González – umiarkowany, liberalno-demokratyczny polityk wystawiony przez koalicję centroprawicowych i centrolewicowych partii opozycyjnych. Zarówno przedwyborcze sondaże, ankiety exit poll, jak i kopie protokołów z głosowania opublikowane przez obserwatorów wskazywały na zwycięstwo Gonzáleza z wynikiem rzędu 65–67% oddanych głosów. Oficjalne wyniki ogłoszone przez Narodową Radę Wyborczą były jednak diametralnie odmienne, dając dotychczasowemu prezydentowi niecałe 52% głosów i tym samym wybór na kolejną kadencję.
Tak rażąca rozbieżność wyników oficjalnych z wynikami, na które wskazywały wszystkie inne źródła, jak również fakt, że strona rządowa nie opublikowała protokołów z głosowania i szczegółowych danych w podziale na okręgi wyborcze, a jedynie sumaryczny wynik, były kroplą, która przelała czarę goryczy, motywując obywateli do wyjścia na ulice. Pokojowe demonstracje szybko przerodziły się w starcia z próbującą je spacyfikować policją, prorządowymi bojówkami, a nawet przysłanymi przez Rosję najemnikami z Grupy Wagnera. W wyniku starć zginęło kilkanaście osób, a ponad tysiąc zostało aresztowanych – przy czym liczby te wciąż rosną, gdyż protesty nadal trwają.
Wyłączając dyktatury takie jak Rosja, Chiny, Białoruś, Iran czy Kuba, które natychmiast uznały reelekcję Maduro, większość społeczności międzynarodowej odniosła się do wyników wyborów w podobnie sceptyczny sposób co wenezuelska opozycja. Dominującym stanowiskiem jest nieuznawanie oficjalnego rezultatu i domaganie się publikacji szczegółowych wyników, wraz z oryginałami protokołów komisji wyborczych.
Nie wiadomo, jak zakończy się trwający konflikt wewnętrzny. Jako libertarianie życzymy Wenezuelczykom, aby był to początek końca tego ponurego rozdziału ich historii, jakim była socjalistyczna dyktatura. Jednak już dziś przypadek Wenezueli może służyć jako przestroga przed zagrożeniami płynącymi z upaństwowienia gospodarki – nie tylko w wymiarze ekonomicznym, lecz także politycznym. Tam, gdzie rządzący kontrolują większość przemysłu i mediów; tam, gdzie mają przemożny wpływ na materialny byt społeczeństwa i przepływ informacji, nie może być mowy o wolnych i uczciwych wyborach – możliwości mniej lub bardziej bezpośredniego ingerowania w proces demokratyczny są bowiem zbyt duże, by polityk, któremu grozi utrata władzy, z nich nie skorzystał.
Stowarzyszenie Libertariańskie